Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   57   —

patrywanie się złemu; które wydzierało mu nie tylko domowe szczęście zgodne z naturą jego bo ciche i serdeczne, ale nawet nadzieję drogą każdemu pragnącemu rozszerzyć koło miłości swych i obowiązków — nadzieję ojcowstwa. Niechciał mieć dzieci, którychby Ewa była matką; byłyby to bowiem dzieci fałszu, zrodzone na świat z fatalnym zadatkiem obojętności ojca dla matki, win matki przeciwko ojcu — a on myślał, że tylko harmonja zrodzić może harmonję, prawda prawdę. Dziwnem przecież zrządzeniem losu w najcięższej tej chwili, gdy cała dusza jego łamała się z pochłaniającą ją boleścią, dziecię Ewy, dziecię jej właśnie przybiegło mu z pomocą. Lubił dzieci jak lubił wszystko co było czyste, niewinne, jasne, i chętnie rozciągał nad niemi swą opiekę, jak nad wszystkiem co potrzebowało jego pomocy. Dziecię to było blisko niego, żyło z nim w jednych ścianach, serce miało gorące i czułe, umysł bystry i pojętny, piękność zewnętrzną zachwycającą; ale bez niego, łatwoby mogło ukształtować się według kalekiego wzoru swej matki. Dziecię to żyło samo jedno, otoczone najemnemi oczami i rękami; on także był samotnikiem, za jedynych towarzyszy długich dni i bezsennych swych nocy mając księgi swe i myśli, słońca niebieskie których badał bieg i obroty, i malowane oblicze swej matki, ukochane lecz nieme. Ileż nici, pociągów, ileż punktów zetknięcia istnieć musiało