Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/574

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obuwiu, osuwały się ze ślizkich kamieni i co chwilę zdawały się odmawiać posłuszeństwa. Nagle coś nakształt stłumionego jęku wyrwało się z piersi idącej; nie był to objaw dolegliwiej poczutego fizycznego cierpienia, ale raczej odgłos jakiegoś wewnętrznego drgnięcia, które wstrząsnęło słabem ciałem, i zachwiało całą wątłą choć zawsze dziwnie kształtną postacią. Kobieta niosąca kosz z bielizną jęknęła w chwili, gdy oczom jej ukazał się mały szary dom z oknami melancholijnie spoglądającemi na przeciwległy parkan. Z widoczną trudnością przyśpieszyła kroku, aż stanęła na przeciw bramy małego wązkiego podwórka. Spojrzenie jej pobiegło za tę bramę, i zatrzymało się na ciemno zielonej gruszy która stała w kącie podwórka z warstwą pyłu na liściach, z gałęźmi podobnemi do rąk pokurczonych i kalekich. Drzewo to nie wesoły i nie malowniczy przedstawiało widok, a jednak blada kobieta patrzyła na nie z rodzajem chciwości; chwilami oczy jej odrywając się od tej chorej połamanej rośliny, błądziły po oknach domu, po szczelinach parkanu, przez które przeglądała szara od zmroku zieleń warzyw i agrestów, aż zatrzymały się na małym ruchomym punkcie, który zbliżał się ku niej od bramy, sunąc zwolna pod ścianą domu. Byłto duży, popielaty kot; kobieta postawiła na chodniku kosz z bielizną, poskoczyła ku niemu, i pochwyciła go w objęcia. Usta