Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Znalazł się jednak! zawołała Marta i odetchnęła głęboko, jakby z piersi jej zsunął się tłoczący jakiś ciężar. Gdy słuchała historyi biednej nieznanej dziewczyny, zdawało się jej, że ktoś opowiada dzieje kilku ostatnich przez nią samych przeżytych miesięcy. Podobieństwo smutnej doli tej do własnego jej losu budziło w niej palące współczucie i ciekawość. Klara przecież milczała chwilę. Po namyśle dopiero i lekkiem jakby wahaniu się nieśmiałym trochę głosem zaczęła mówić.
— Kiedy pani wyszła z naszego magazynu, starałam się ją dopędzić na ulicy... na szczęście jest to pora, w której codzień idę do domu na dwie godziny, aby obiad zjeść i matce w uporządkowaniu kuchni dopomódz... potem wracam znowu na pięć godzin do magazynu... Otóż wybiegłam za panią, aby pani powiedzieć, że jeżeli... jeżelibyś pani wypadkiem... w takiem samem znajdowała się położeniu, w jakiem dwa miesiące temu była moja biedna Emilka, to może... możebyś pani zgodziła się pracować tam, gdzie ona teraz pracuje...
Nieśmiałość, z jaką słowa te wymówionemi były, uprzedzała już z góry, że zawierająca się w nich propozycya nie była arcyświetną. Ale Marta szybko i jakby z długiego snu zbudzona pochwyciła rękę szwaczki.