Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po chwilowem milczeniu, wahającym się głosem odpowiedział:
— Pamiętam, babciu.
Ale jej głowa, w szerokiem garnirowaniu u kapturka, zatrzęsła się energicznym ruchem zaprzeczenia.
— Kłamiesz! Po głosie poznałam, żeś skłamał! Oho! znam ja ciebie! Nie pamiętasz, od Dunaju byś nie rozpoznał... a kłamiesz, żeby mnie dogodzić. Nie potrzeba, nie lubię. Zawsze ci mówię: nie kłam! żeby co najgorszego, albo najlepszego spotkać cię miało, na żart nawet nie kłam. Tak mnie mój nieboszczyk ociec uczył, tak ja cię uczę, ale nie słuchasz. Skłamałeś. Źle. Nie lubię.
Głowa z płowemi włosami i białem czołem pochyliła się nizko, a żółte potężne wąsy przylgnęły do drobnych rąk, splecionych na czarnej salopce.
— Przepraszam babciu, już nigdy nie będę.
— No, dobrze, już dobrze! Ja zawsze troszkę sobie pogderać muszę. Na młodych trzeba czasem pogderać, zwłaszcza na takich, co, jak te pisklęta przez silne wiatry, z rodzonego gniazda są wyrzuceni. Coby ty wiedział, nieboraku, coby ty umiał i o czemby ty pamiętał, żeby nie moje staranie i gderanie! Ociec jak ten wół w pługu chodzący, matka w mogiłce, ja jedna nad wami jak ta kura...
— Aha — przerwał — żeby nie babcia, to czy jabym to miejsce w hotelu miał, takie dobre!
— Dobre, nie dobre, ale i za takie chwała Bogu. No, a teraz pacierz! Późno! Takem się dziś zasiedziała z tobą. Ależ bo, o Jezusie mój, jak tu