Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z dziećmi sobie krztynę pogadał i w spokojno śc spać się położył. A ja — za garnuszek! i tu, do cie-i bie przybiegłam.
W wielkim od szyi do stóp fartuchu posługacza hotelowego, tuż przed nią na nizkim także stołku siedząc, chłopak miał włosy płowe, czoło białe i oczy, które w padającym na nie płomieniu lampy świeciły błękitem niezapominajek. Zresztą rysy i kształty jego mętnie majaczyły w cieniu, od którego odrzynały się jeszcze tylko długie, żółte, potężne wąsy. Wątła staruszka wobec niego wydawała się malutką, on wobec niej ogromnym. Grubą ręką ocierając żółte wąsy, przemówił:
— Już-to, żeby nie babcia, toby my wszyscy po śmierci nieboszczki matki poginęli!
— Ot, jużby zaraz i poginęli! Bóg-Ociec nie opuściłby was i bezemnie. Ale pewnie, kiedy żyję, to jużciż nie dla czego innego, tylko, żeby wam nieborakom w czemkolwiek ulżyć. Ot, biedę my tam porzucili i biedę tu znaleźli; zawszeż jednak tam lepiej było, przynajmniej w chacie rodzonej. Władek, a pamiętasz ty jeszcze choć krztynę tę naszą chatę, a?
Po chwilowem milczeniu chłopak odpowiedział:
— Prawdę mówiąc, nie pamiętam.
— A naturalnie! Gdziebyś tam mógł pamiętać! Ja to co innego. I teraz jużbym sobie ztąd poszła; ale ten bez tak tu zkądciś zalatuje, że jak by cości goździem do stołka mnie przybiło. Zdaje się, jakbym w ogródku naszym siedziała, bez wąchając i na Niemen patrząc. A Niemen ty choć krztynę pamiętasz, Władek, a?