Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   33   —

podobna było wyrozumieć o co chodzi, ale które objawiały uczucia zatroskania, obrzydzenia, niepokoju, na wodzy trzymane, powściągane, jednak wybiegające na zewnątrz w gestach ramion, w marszczeniach brwi, w błyskach oczu.
Zamieniłyśmy z nimi przyjacielskie uściśnienia dłoni i zapytałyśmy: o co idzie, co stało się, lub ma stać się? Śmiało mogłyśmy zapytywać. Pomiędzy nimi i nami, wobec idei i działań w imię jej przedsiębranych, panowała równość zupełna.
Florenty, cały w ogniu, z oczyma zmartwionemi, jedną z nas za rękę pochwycił.
— Chodźcie! pokażę. I opowiem.
Szłyśmy z nim na dziedziniec. Poszli za nami Artur Roniecki i Marjan Tarłowski.
Prędko przez ten dziedziniec przebrnąć było teraz niepodobna. Wszędzie gromadki i tłumiki ludzkie, ruszające się, rozmawiające.
Mnóstwo po drodze przywitań, krótkich rozmów, próśb o dobre życzenie na drogę, o dobrą pamięć dla odchodzących w drogę. W drogę blizką, a jednak daleką i dla wielu bezpowrotną. Nieraz oczy zapiekły nas od łez, kilka razy spostrzegłyśmy w innych oczach szklistą ich powłokę. Ale były to sekundy, po których wracała raźność gwarna i wesoła, w uczuciach wezbranych, w wyobraźni rozkołysanej źródło swe mająca.
Raz, gdyśmy tak szły, witając i razem żegnając, ściskając ręce ludzi, zamieniając z nimi krótkie słowa, po dziedzińcu rozległ się huk przeraźliwy. Jakby coś ogromnego upadło i rozbiło się na mnó-