Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   34   —

stwo szczątków, jakby mnóstwo metalowych ostrzy wzajem o siebie uderzyło. Były to kosy, które wskutek nie wiedzieć jakiego wypadku, ześliznęły się po ścianie, o którą były oparte, i upadając sypnęły w powietrze garść dźwięków, tak samo jak ich żeleźca ostrych. Podniesiono je natychmiast i umieszczono na miejscu uprzedniem, gdzie znowu w świetle latarni rozbłysły jak stalowe słońca.
Ale przez wypadek ten, czy może przez wrażenie na niektórych sprawione, wywołany, rozległ się w powietrzu zbiorowy wybuch śmiechu.
Jednak im więcej wraz z towarzyszami swemi oddalałyśmy się od domu, tem więcej tłum ludzki rzedniał i tem wyraźniej w gwiaździstym zmroku występowały przed nami ściany budynków gospodarskich i otaczające je, rozłożyste drzewa. Ze sfery światła i hałasu weszłyśmy w sferę cienia i względnej ciszy. Na znacznej przestrzeni paliło się tu tylko kilka latarń, w których świetle dostrzedz było można sylwetki osiodłanych koni i w milczeniu dokoła nich poruszających się niewielu ludzi. Gwiazdy za to wyraźniej niż tam iskrzyły się na niebie, wiatr szeleścił w czarnych drzewach i od traw podnosiła się rzeźwiąca wilgoć rosy.
Prędko obok nas idąc, Florenty opowiadał:
— Zaledwie wyszliśmy z Dziatkowicz, drogę nam zabiegł chłopak wiejski, może trzynastoletni i cały drżący, przelękniony, do Jagmina, który z połową jazdy na czele partji jechał, żałośnym głosikiem wołać zaczął:
— Stójcie, panoczku, stójcie! Zatrzymajcie się, jeżeli Boga kochacie!