Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   394   —

szumie jej kroków trzaskały łamane, stukały rąbane gałęzie.
Ale już wyraźnie było widać... I wtedy... Zastukały, zastukały za drzewami, po zaroślach, gęste, pojedyńcze, szybko, szybko po sobie następujące wystrzały i rój błyskawic krótkich, ognistych, rozsypał się wśród drzew i zarośli.
Wnet od strony nadchodzących buchnął i potoczył się ogromny, długi grzmot i zarazem sunąć stamtąd poczęły gęste kłęby dymu. Rotowy ogień karabinów, zbity w sobie, ciężki, odpowiedział posiekanemu ogniowi strzelb, na znacznej przestrzeni rozsypanych.
Była to rozmowa dwu fóżnych ze sobą grzmotów, drżały od niej ze zgrozy najsilniejsze drzewa lasu.
Czy długo trwała?
Długo. Godziny upływały.
W dymach, które stawały się morzem napowietrznem, kłębiącem się i ciemnem, szara masa, wydłużona w kształt kolumn, to roztaczana w kształt półobręczy, przybliżała się znowu i znowu cofała. Niewygodnie jej było, ciasno i wśród zasłon leśnych, ogniem ziejących, trwożnie. Ale rosła wciąż, rosła, gęstniała, na odległościach coraz większych, dalszych. Tysiące coraz nowe, konne, piesze. Jak rzeki wezbrane, o wodach nieprzebranych. Ale też tysiąc zapór, przeszkód w tym świecie leśnym, napełnionym tworami nieposłusznymi, mającymi we własnem swem królestwie swoją wolę i swoją moc. Tysiące też tych stuków szybkich z za