Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/405

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   395   —

drzew i z pomiędzy zarośli, które razem z rojami ognistych błyskawic rzucały roje pocisków celnych.
Ilekroć rozdzierało się na chwilę napowietrzne morze dymu, widać było bliżej i dalej, z jednej strony i z drugiej, postacie ludzkie, rozciągnięte na mchach i wiklinkach, jak czarne, leżące cienie.
Po obu stronach padały trupy. Lecz nie wszyscy upadający byli trupami. Upadł stąd niedaleko i rozciągnął się na paprociach mały Tarłowski. Ale żył...
Od początku bitwy, za rosochatą olchą, na jedno kolano klęcząc, nabijał strzelbę, celował i strzelał, bez ustanku, zapamiętale, szybko, z wprawą, którą obdarzyły go ćwiczenia obozowe. Jakby nigdy pragnieniem był nie biegł ku rajskiej erze wiecznego pokoju świata, jakby nigdy razem z poetą nie wyrzekał na wlaną w serce człowiecze kroplę wściekłości lwiej... Coś lwiego, czy tygrysiego, błyszczało mu w oczach o rozpalonym błękicie, pod czołem, ściągniętem w jedną zmarszczkę uwagi wytężonej i zaciętości srogiej; w linję srogą, jak krwawa uraza, zaciskały mu usta, albo rozwarte, dyszące, w pierś wątłą chłonęły węże dymu, ziejące prochową wonią.
Wtem nadleciało coś, mającego w szarym dymie podobieństwo do wydłużonego ciała czarnej pszczoły i w ramię go ugodziło. Ramię to zwisło u boku, strzelba z ręki wypadła, chciał porwać się z klęczek, zachwiał się na wysokie paprocie upadł. Ale żył, i po długiej chwili dwie pary silnych ramion zdjęły go z okrwawionych paproci