Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/403

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   393   —

drzewem przyczajone oko lufy i na każdem polku mchowem, czy paprociowem, w każdej cienistej alkowie z gałęzi dobyte z pochew szable.
Dziwnie to wszystko wyglądało, mówię ci, Wietrze prędki, że dziwnie to wyglądało, wśród ucentkowanej kwiatami zieloności leśnej i wśród majowych pędów sosen, które w milczeniu upalnej pogody swe jasne, wieloramienne świeczniki podnosiły nad twarzami ciemnemi, skamieniałemi w milczącem oczekiwaniu.
Chodziły tam po tych twarzach poruszenia i błyski rozmaite: niecierpliwości, zapału, wytężonego nasłuchiwania, strącanych przez wolę na dno duszy bolów i trwóg. W powietrzu, wolnem od szczebiotania ptaków, które zlęknione odleciały, czuć było oddechy kilkuset piersi ludzkich, namiętne, niespokojne.
Aż z głębi lasu przypływać począł szum coraz wzrastający... Wzmagał się, przybliżał, coraz ogromniejszy... Jakby powietrzem nadlatywało, jakby dołem lasu nadchodziło coś straszliwego...
— Baczność! Gotować broń!
Rozkazowi temu, który rozległ się tuż prawie za mną, odpowiedział z oddali, z oddali głos inny, tak samo rozkazujący, krótki.
I było już widać...
Szara masa ogromna, posuwająca się naprzód z trudem i powoli wśród gęstych drzew, po ziemi, najeżonej sztywnemi prętami latorośli, zasłanej sieciami podstępnych wiklin. Trudno jej było iść. W