Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   213   —

da zapatrzyła się z jakąś czci pełną pokorą. Znała go, od kiedy dzieckiem i pacholęciem był, widywała na balikach, na konikach ślicznych, u boku panienek najładniejszych... a teraz... taki młody — dwadzieścia cztery lata mu chyba, nie więcej i bogaty... porzuca wszystko, idzie, a tak mu oczy goreją i czoło białe wznosi się mężnie, dumnie, gdy mówi: idziemy! Szacunkiem głębokim, miłością pierś rozpierającą zdjęta, z ławki powstała i gestem błogosławiącym ramiona przed siebie wyciągając, rzekła:
— Niechże wam Bóg błogosławi... niech błogosławi!
I miała w tej chwili p. Teresa „formę“, nabyła w tej chwili formy niewiasty mężnej, która trwogę własną pod nogi wziąć, a rzeczom podniebieskim, wiecznym, wielkim błogosławić umie.
Pan Gustaw w obie błogosławiące ręce ją całował i razem żegnał się. Czasu nie miał, odjechać musiał. Ona cicho go zapytała.
— Kiedy?
— Jutro — równie cicho odpowiedział.
Słowa te dosłyszała Inka i gdy p. Gustaw rękę na pożegnanie jej podawał, anielsko w twarz mu patrząc, wyszeptała:
— Konfederatkę panu sama, własną ręką uszyłam... szafirowa z białym barankiem...
Uśmiechnął się i podziękawał, ale obojętnie jakoś, z roztargnieniem. Anielskie spojrzenia tak pięknej nawet jak Inka dziewczyny, dziś władzy nad nim nie miały. Ona spostrzegła to i różowe usta