Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   209   —

cicho i żywo rozmawiając, chodzili po dzikich trawach i wydeptywanych ścieżkach, aż z za krzaczystej zarośli, która ogród owocowy od warzywnego oddzielała, wychodząc, ujrzeli naprzód Janka, który na ziemi siedząc, zdawał się zatopionym w czytaniu rozwartej na kolanach książki, a potem Olka, leżącego na trawie z twarzą ku niebu obróconą i tak śpiącego, że aż zlekka sobie pochrapywał. Gdy koło nich przechodzili, Janek przed gościem czapki uchylił i wnet znowu w czytaniu się zanurzył, a Olek, nietylko nie obudził się, ale głośniej jeszcze zachrapał. Minęli ich, Julek na chłopców uważnie popatrzył.
Brzegiem warzywnego ogrodu przez chwilę jeszcze szli, aż w inną stronę skręcili i pomiędzy drzewami zniknęli. Wtedy Olek porwał się z trawy i do starszego brata przyskoczył. Błękitne oczy zdawały się mu aż wyskakiwać z orbit, głos trząsł się.
— Słyszałeś, Janek? Słyszałeś? Już, ju... jutro wy... wy... wychodzą...
Ale Janek gniewał się czegoś na brata.
— Głupi jesteś z tem udawaniem śpiącego... czy kto może uwierzyć, że o tej porze... A Julek pewno domyślił się, że udajesz...
Krępy, pyzaty Olek wyprostował się jak rozgniewany kogut.
— No i co, jeżeli domyślił się? Czy to on mój pan i władca? A co usłyszałem za to, leżąc przy samych krzakach, jak oni za krzakami szli, to usłyszałem... A ty nic nie słyszałeś... nie wiesz...