Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   207   —

czy ja nieprawdę czasem mówię, że mama Inkę najwięcej z nas wszystkich kocha!
Szeroki, błogi uśmiech rozwierał usta i całą twarz p. Teresy oblewał. Pierś jej zatrzęsła się od głośnego, szczęśliwego śmiechu.
— Nieprawda! — wołała. — Nieprawda! bo ja z wami wszystkimi jestem kobietą nieszczęśliwą, nie wiedząc nigdy, które z was więcej, a które mniej kocham... Raz zdaje się, że to, a drugi raz, że tamto i na które patrzę, te zdaje się więcej kocham... Ot, wiecznie kłopoty z wami!
Julek tymczasem dwie małe siostry z ziemi podniósł i na otwartem oknie posadził, a one wnet uczepiły się sukni matczynej, rozsypując po niej przyniesione z pola pęki traw i kwiatów. Szczebiotały przytem, o przechadzce ze starszym bratem odbytej opowiadając, a i on także coś tam o runi zbożowej, o trawach na łące już wysokich mówił. Blask słoneczny obejmował ich wszystkich płaszczem złotym, kwiaty polne pachniały, pod okapem dachu świegotało na zabój ptactwo, na ramieniu pani Teresy, iskrząc się stalowemi gwiazdami w złotych włosach z wdziękiem opierała się śliczna główka Inki. A sama p. Teresa, kwiatami polnemi osypana, słonecznym blaskiem oblana, miała pozór istoty żywcem do nieba wziętej i w raju przebywającej. Jednak, po chwili zaniepokoiła się nieco i oczyma zaczęła po ogrodzie czegoś szukać.
— Gdzieś tam w ogrodzie Janek i Olek...
Julek uśmiechem wybuchnął.