Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   206   —

raz niech zgoda będzie... moja mamciu złota, brylantowa, kochana...
Łaszczącemi się, miękkiemi, kociemi ruchami przytuliła się do matki, okręcała się dokoła niej, ze śliczną główką w tył wygiętą, swemi szafirowemi, marzącemi oczyma w twarz jej patrzała...
Ach! te jej oczy szafirowe, ze spojrzeniem marzącem, czułem, z pod długich jakby sennych, jakby rozkoszą wiecznie upojonych powiek... Oj, te jej tak niegdyś namiętnie, bezpamiętnie, kochane ojcowskie oczy! Co one jej przypominały! Jakie chwile, jakie złudy, jakie upojenia nigdy niezapomniane one jej przypominały! Wydało się w tej chwili p. Teresie, że ona to dziecko, to właśnie, najwięcej, najnamiętniej z pomiędzy wszystkich swoich dzieci kocha i sama nie wiedziała, jak, kiedy ramiona jej w szorstkich rękach kaftana otoczyły łabędzią szyję córki, a usta pocałunkami osypywać zaczęły czoło alabastrowe i tę fryzurę jasno złotą, którą przed chwilą tak bardzo pragnęła rozczesać i w prosty warkocz zapleść... Inka śmiała się, a p. Teresie ten cichutki, pieszczotliwy, wesoły śmieszek wpływał do serca strugą roztopionego miodu i w głowie obudzał myśl: niech już tam! młodziutkie to takie i śliczne, łagodne, kochane!
Wtem już za oknem ozwały się dwa cienkie głosiki dziecnne.
— Mamuchno! Mamciu! Mamusiu!
I jednocześnie młodzieńczy głos męski wołał.
— A cóż to za czułości i romanse mama tu z Inką wyprawia! Aż zazdrość bierze, patrząc... No,