Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   176   —

już, już... pora nadchodzi... Oj, ciężka pora... Tak się boi, tak się okropnie boi...
— Mamciu! Mamusiu! Matuchno!
Nie słyszy. Westchnęła głośno.
Za ojczyznę, za wolność, prosta to rzecz i naturalna. Ona to dobrze rozumie. Ona tak samo myśli i czuje, jak Julek. Czy chciałaby, aby on myślał i czuł inaczej? Nie! broń Boże! za tchórza i za gałgana miałaby go, gdyby tak było. Wolałaby do grobu go położyć, niżeli widzieć tchórzem i gałganem. Już dawno powiedziała sobie, że inaczej być nie może i — basta! Ale na sercu ma taki ciężar, taki okropny ciężar.
— Mamciu! Mamusiu! Mameczko!
Nie słyszy. Idzie coraz powolniej i głowa jej sztywną, muślinową chustą przed upałem osłonięta, coraz niżej na pierś opada.
Co z tego będzie? Co będzie? Zamiar wielki i święty, tak, święty! ale skutek jaki? — powiadają, że jeśli nikt nie pomoże... ale to jest głupie gadanie. Pomódz, to pomogą, bo, alboż to ludzie na świecie z kamienia są, albo z błota, aby widząc taką sprawę świętą, takie męczeńskie targanie się, nie ujęli się, nie ratowali? W Bogu nadzieja, że tak będzie, jak młodzi Konieccy onegdaj mówili. Interwencja nastąpi i wszystko dobrze pójdzie. Ale tymczasem... kule... A gdyby jedna z nich... w Julka... 0, nie daj Boże! O nie pozwól! Pod Twoją opiekę i obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko!...
— Mamo! Matuchno! Mamo!