Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   175   —

i piwonji. Na małym dziedzińcu, budowelkami gospodarskiemi otoczonym i w znacznie większym ogrodzie owocowym i warzywnym panowała cisza, którą napełniał niezmierny, radośny gwar ptactwa. Mnóstwo tego pierzastego drobiazgu gnieździło się tu w gruzach drzewach i metalicznym szczebiotem, jak winem musującem, napełniało czarę kryształową czystego powietrza.
Julka ani Inki nie było w domu. On teraz często puszczał się na wyprawy po sąsiedztwie i całym powiecie, ją sąsiadki na dość długo zabrały, aby im w jakichś pilnych, zbiorowych robotach pomagała. Pani Teresa szła z ogrodu warzywnego, gdzie klika kobiet wiejskich jakąś zieleninę na zagonach rozsadzało, a dwie kilkoletnie dziewczynki, w krótkich sukienczynach, wysoko nagie ich nożęta odkrywających, krok w krok za nią wśród agrestowych krzaków dreptały. Niezwykle zamyślona p. Teresa, zdawała się nie słyszeć dwóch cienkich głosików, które tuż za nią, to po kolei, to razem wołały.
— Mamciu! Mamusiu! Matuchno, Mamciu!
Myślała. Jak on teraz, ten Julek, często wyjeżdża z domu, jak się pomiędzy rozmaitymi ludźmi po wsiach i po miasteczkach kręci, a gdy powraca, jaki mu czasem żar pali się w oczach. Zawsze miał takie oczy błyszczące, ale teraz to tak zupełnie, jakby kto żaru w nie nasypał... Nic nigdy o tem, gdzie był i co robił, nie mówi nawet przed matką. Tak i powinno być; ona do niego o to żadnej pretensji nie ma, ale sama domyśla się, że snać,