Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   177   —

Nakoniec usłyszała, a raczej uczuła czepiające się sukni jej cztery łapki.
— Czego chcecie?!
Dwie drobne twarze rumiane, pyzate podnosiły się ku niej i jedna ze śmiechem, druga z nadąsaniem, rzekły:
— Jeść chce się!
Splasnęła dłońmi i krzyknęła:
— A prawda! Toż to wy dziś nic jeszcze nie jadły! Toż ja o was zapomniałam! A biednieńkie wy moje, mileńkie... głodne... Chodźcie prędzej, chodźcie do domu, chodźcie...
Raźnie już, szerokiem krokiem iść zaczęły, a przed nią dwa maleństwa szybko po zielonej trawie bosemi stopkami przebierały, wkrótce też przez boczne drzwi domu do małej sionki wbiegły. Ale panią Teresę, wejść tam za niemi mającą, w progu ogarnęły i prawie nad ziemię uniosły męskie jakieś ramiona i, nim opamiętać się zdołała, po sionce ją okręciwszy, do przyległego pokoju walcowym krokiem wciągnęły. Przytem głos młodzieńczy, wesoły, wołał:
— Dzień dobry, mamci! Dzień dobry matuchnie! Jak matuchna ma się?
I, kręcąc się z nią jeszcze po sieni, śmiał się.
— Cha, cha, cha!
A ona zdyszana i z twarzą w ogniu krzyczała:
— Puść, Julek! Ach, ty swawolniku, warjacie, nicponiu! Puść, mówię, bo tchu już nie złapię...
I tak samo, jak on śmiała się.
— Cha, cha, cha!