Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   6   —

kastycznych uśmiechów, z kilku starszemi gośćmi przechadzał się po salonie, coraz więcej milczący i roztargniony. Oni, ci goście, z pobłyskującą srebrem siwizną na głowach, kiedy niekiedy przystawali, przysłuchiwali się czemuś, zdawali się na coś oczekiwać.
Co chwila ktoś wysuwał się z salonu, wychodził na ganek domu i w zmierzch łagodnego wieczoru wpatrzony wytężał wzrok i słuch.
Inni otwierali leżące na stołach dzienniki, albumy, lecz łatwo było zgadnąć, że kart, na które patrzyli, nie widzieli, z myślą około czegoś innego krążącą.
Inni jeszcze, u otwartych okien stojąc, zamieniali się półgłośnemi słowami, często milknąc, w zamyśleniu.
Wśród tych, u okien stojących, najwyraźniej dziś dostrzegam szlachetną twarz Władysława Orszaka. Postawę miał ciężką nieco, ruchy powolne i mowę nieco powolną, rozważną. Starzej nad swoje lat czterdzieści wyglądający, oczy zmęczone i smutne wznosił ku górze, ku zawieszonym za oknem mrocznym błękitom, a pod bujnym, ciemnym wąsem, łagodnemi jego usty poruszały ledwie dostrzegalne drgania. Jakby modlił się. Może. Światło lampy pozłacało mu ciemne włosy i brodę, na szeroką pierś spadającą.
Najmłodsi z towarzystwa do nas, kobiet, się zbliżyli. Nas, kobiet, było tylko dwie. Gospodyni domu, ładna, wiotka, trochę tylko odemnie starsza, tuż przy mnie na małej kanapce siedziała. Zbliżył