Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   96   —

Wtem, do słuchu jeźdźca przedarło się coś niewyraźnego, lecz wyraźnie obcego leśnym szmerom i odgłosom. Jakby turkot słaby, jakby głuchy w oddaleniu tętent. Wiatr ani drzewa tak nie szumią. Nie był to żaden z głosów lasu... Minuta, dwie i umilkło to, ustało. Ptaki wzamian, nie wiedzieć dlaczego, zaświergotały nad wąską drogą chórem prawie ogłuszającym, lecz niepodobna było zgadnąć, czy rozweselonym lub strwożonym.
Zatrzymał konia i począł wsłuchiwać się w ciszę. Nic już w powietrzu nie było, oprócz lekkich szmerów wiatru po gęstwinach i tego szczebiotu ptactwa, który uciszać się poczynał.
Może to oni, kędyś, niedaleko stąd przechodzą, przejeżdżają?
Po raz pierwszy uderzyła mu do głowy myśl, że może się z nimi spotkać. Uderzenie to było zrazu podobnem do wrzątku, któryby człowieka od stóp do głowy oblał. Ale prędko ostygać zaczęło. Przypuszczenie nie zdawało się bardzo prawdopodobnem, bo las był ogromny i tamta droga musiała znajdować się stąd daleko. A jeżeli... Cóż? Gdzie drzewa rąbią, tam trzaski lecą! Na wojnie, jak na wojnie! Uczynił to, co do niego należało i jedno tylko głupstwo popełnił, drogę w lesie zmylił... Ale przecież i koń, mający cztery nogi, potyka się czasem; cóż więc on, który ma jedną tylko głowę i w dodatku aż gotującą się od różnych myśli i niepokojów!
Jechał dalej i myślał, co w wypadku spotkania uczyni. No, przedewszystkiem poprosi pięknie Pioruna, ażeby go, jak na skrzydłach wiatru, odniósł