Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   95   —

Zapach bił od nich świeży, jak poranek, dziki jak ten las.
Hej, hej, żeby tu była teraz jego Tosia, tożby zbierała te poziomki, tożby to była radość! Jak żywa, stanęła mu przed wyobraźnią, dziewczyna kochana, cała w śmiechu i słońcu chyląca się nad poziomkami, i znowu uśmiech promienny rozlał się mu po twarzy.
Gdyby tak teraz, w morzu zieleni, w tej ciszy i w tej samotnej dziczyźnie znaleźć się z nią razem, we dwoje... bez tego niepokoju, który jak świder wkręca się w serce, bo...
Co tam z nią dzieje się teraz, z nimi wszystkimi, z tym dworem, w którym dzieckiem, pacholęciem, młodzieńcem, przeżył tyle godzin szczęśliwych? Gdy odjeżdżał, tamci nadjeżdżali. Co uczynili? Czegóż uczynić nie mogli? W takich jak ten momentach złe sny stają się jawą, baśnie prawdą, niepodobieństwa — rzeczywistością. Co się tam dzieje teraz? Może płomienie... może kajdany... może trupy... Nie zdarzałoż się to gdzieindziej... niedaleko, niedawno?
Pochylił nisko twarz i wpadł w otchłań zadumy dręczącej, jak zły sen... Piękny koń gniady stąpał pod nim zwolna, równo, cicho po miękkich trawach. Dłoń jeźdźca głaskała go niekiedy po lśniącym, zaokrąglonym grzbiecie, wtedy parskał wesoło, zgrabną głowę jakby w znak przyjacielskiego porozumienia podnosząc, to opuszczając, i znać było, że pomiędzy tym człowiekiem, a tem zwierzęciem panowała zażyła przyjaźń...