Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   97   —

jaknajdalej... jeżeli będzie można, a jeżeli nie będzie można, to... to powie... cóż powie? Na polowanie wyjechał... jakto? bez strzelby i nijakiej broni? Więc na przejażdżkę... niby tak sobie... spaceruje konno po lesie, dla przyjemności, czy, jak mówi stary wuj Klemens dla „mocjonu"...
Uśmiechnął się na wspomnienie o poczciwym wuju, trochę też z pomysłu konnego dla przyjemności spacerowania po lesie, w tej erze dziejów lasu, ale zaraz ogarnęło go przykre uczucie niesmaku. Kłamać, zapierać się, wykrętów używać! Wstrętne! I najlepiej nie myśleć o tem, co się prawdopodobnie nie stanie.
Koniec drożyny, którą jedzie, już widać. Dotyka, jak się zdaje, koniec ten jakiejś szerokiej drogi, której jednak dostrzedz niepodobna. I nic wcale, o parę kroków naprzód, wyraźnie dostrzedz niepodobna, z za tych zasłon gałęzistych, co chwilę nad drożyną opadających.
Znowu odgłos jakiś, obcy odgłosom lasu. Jakby w pobliżu powolne stąpanie konia, a dalej, dalej, jakby poszum przyciszony, ale nie drzew i nie wiatru...
Hej! źle z nami! Tam ludzie są! Ale jacy? Kto? No, cóż robić? Raz kozie śmierć!
Piękny gniadosz szeroką piersią roztrącił, rozerwał gęsty uploć giętkich gałęzi grabowych, za niemi ukazała się droga szeroka i jeździec, wychylający się z wąskiej drożyny, oko w oko spotkał się z drugim jeźdzcem, który nadjechał drogą szeroką