Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom III.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

byłaś, widziałaś, słyszałaś — mówże mi wszystko, co o nich wiesz!
Martę znowu wezwanie to uszczęśliwiło, bo znowu przekonywało ją, że na coś potrzebną była, że krewny ufa jej i w rozsądek wierzy. Cicho też na krześle usiadła i ze skupieniem, z rozwagą długo mówiła, opowiadała, i nie skończyła jeszcze mówić i opowiadać, kiedy naprzód w sali jadalnej dały się słyszeć śpieszne kroki, a potem w drzwiach gabinetu ukazał się Orzelski. Szlafrok na sobie miał, w pasie sznurem przewiązany; smyczek w ręku trzymał. Rumiana, dobroduszna zawsze twarz jego wyrażała teraz gniew i wzburzenie.
— Panie dobrodzieju! — od progu zawołał — to jest te... głupstwo, na które pan dobrodziej pewno pozwolenia swego nie dasz! Pan dobrodziej opiekunem Justynki jesteś, i nie spodziewałem się, nie spodziewałem się, aby w domu pana dobrodzieja córkę moją taka te... kompromitacja spotkała...
Sapał głośno, okrągłą postać dumnie prostował, smyczek do góry wzniósł.
— Tu kompromitacji żadnej dla Justynki nie ma — powstając zaczął Benedykt. — Dziewczyna jest pełnoletnia, wolę swoją ma, za kogo zechce, wyjdzie...
— Wyjdzie! za te... a panu Różycowi, który jest te... całą gębą panem, odmówiła! A jaż, panie dobrodzieju, ja... te... te... co zrobię? czy ja za nią do te... te... te... prostej chaty pójdę? Ja, panie dobrodzieju, te... te... te... te... nie przywykłem... tam pewno nawet fortepianu postawić gdzie nie ma... mnie tam te... te... te... te... te... głodem zamorzą!
Łzy mu oszkliły oczy; z gniewu wpadł w żal, prawie zaszlochał. Benedykt rękę mu na ramieniu położył i z czołem zmarszczonym, z niesmakiem w wyrazie ust spokojnie jednak rzekł:
— Bądź pan spokojny; jak mieszkałeś w Korczynie, tak mieszkać będziesz. Pewno, że tam wyżyć byś nie mógł. Ale ja z największą przyjemnością panu dom swój nadal ofiaruję.