Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

iżynier, gadajo sobie. Wojt i ten bez ręki rozperli sie za stołem, coś tołkujo Dunajowi, on głowo kiwa, a skulony, przestraszony, jakby jego bić mieli. Dunaicha, dzieci, babka siedzo gęsto kupo na łożku.
Może by i więcej sie zobaczyło, żeby nie dziad: stoim i zaglądamy bezpiecznie, ale skądś wylaz i do nas dołączył: też na dybki staje, popatruje. Naraz jak nie wyskoczy Dunajow Kruczek, psy dziada poczujo na wiorstę, jak nie zacznie łajać, obskakiwać! Trzeba było uciekać, żeb Dunaj nie poznał.
Ide do chaty, dumam nad tym dniem dziwnym. A tu ciemno, jakieś piski, dzieś nad rzeko poćko stęka, coś o nogi sie osmykło, poleciało w łozy. Straszno. Na dobitke młoćbe słychać: u Grzegora młoco!
Przystaje ja i patrze z drogi na stodołe: świeci sie! I cep słychać: łupu, cup! łupu, cup! bije ktoś, ale nie za bardzo, nie za równo, ktoś młocić nienawykły. Pewno Grzegor, a niewprawnie bo dusza chibaż takiej siły w rękach nima jak chłop żywy. A może prawdziwie, ona, Grzegorycha, jak gadała, młóci? A może ten dziad niezwyczajny, może on to? E, nie, toż tylko co był pod oknem? Najlepiej zajść by, zobaczyć przez szczelubine. Ale strach! Może by kogo zawołać: we dwóch, w trzech sprawdzić kto młoci? Spoglądam, dumam, szczać sie mnie zechciało z bojaźni. A w mojej chacie ledwo, ledwo w oknie ćmi sie. E, lepiej nie zaczynać z duchami, a nuż to Grzegor: zoba-