Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wisko, wspomagamy pohuki, jeszcze paru jęczy ze szczęścia, szczerego brzusznego, ale już ten i drugi przeciera oczy, wybałusza sie w kąt, tam dzie urzędnikow zapomniało sie za stołem! Czuje i ja gębe, jak sie składa, prostuje. I kurczy na nowo, ale teraz z jakiegoś strachu!
Ostatni śmiech dobulgotał sie i cicho, cicho, cisza. Choć ciemno, wiemy że za stołem pusto. Coś sie stanie. Ale co? Co zrobio te ważne urzędniki? Czy nie polecieli do łodzi po karabiny? Może popłyneli po wojsko? Może pogonio nas w sądy, areszty, więzienia!
Na dżwi oglądamy sie po ciemku. A w sieniach puścieje. Już i kto bliżej dżwiow z ławy wstaje. I jakoś nikt do nikogo nie gada, wyśmiawszy sie, wyszumiawszy, czuje każdy, że nabroił, czy aby nie za dużo tego śmiechu było? Jeden za drugim wychodzim, w ciemno, milczkiem, bez zwykłego w takiej kupie żartowania. Każdy w ziemie patrzy, bo pod nogami błoto, kaluży ledwo przymarznięte, a szkoda walonki ugnoić. Przymykajo sie ludzi pod płotami, rozchodzo sie po domach radzić, a jest nad czym, nadziało sie za dzień. Ciekawe co urzędniki robio: pojechali czy ostali u Dunaja? Ide pod okno, zaglądnąć, a tu z pięciu chłopa stoi: na dybki stajo, szyi wyciągajo żeby co przez dziury w szmacie zobaczyć.
Nie wszystko, ale co nieco widać: uczycielka siedzi na murku z wyciągniętymi nogami, trzewiki zdjęte, grzeje sie przy piecu, przy niej