Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nu to kto? pyta sie urzędnik. A Domin na to:
Ja tutejszy.
Jaki tutejszy?
A tutejszy, mówio Domin. Z bagna.
A bagno dzie? Nie w Polsce?
Ale my tutejsze, swoje, żyjem sobie jak żyli i niczyjej łaski nie prosim. Wy najpierw powiedzcie, jaki wy, urzędniki, interes macie, że tu przyjechali? Co nam dobre, sami wiemy. Ale wy, czego wy chcecie? Oszukać chcecie, ot cały wasz interes!
Wojt wstał, włosy odgarnoł i kręcić głowo zaczoł, że jemu sie Dominowe gadanie nie podoba. Towarzyszu, mówi do tego z ręko, dozwólcie, że ja odpowiem, i kłania sie urzędnikowi, kłania sie Dominowi, nam wszystkim i wsparty rękami na stole, zaczyna, ale z dziwnego końca, ni przypioł ni wypioł.
Jak mi wiadomo, mówi, na górce, tej przy cmętarzu, straszy. Tak czy nie? Straszy. Podobno diabeł straszy. Tak czy nie? Diabeł. Pilnuje zaklentego konia, złotnego, ze złota ten koń.
Durny Filip dorzuca z kąta że ogon i grzywa srebne.
Niech bedzie, że ogon i grzywa srebne. Ale reszta złoto.
Nie! Kopyta żelazne! poprawia Filip. Dunaj jego uciszajo: ciszej tam, duryło, nie przeszkadzaj! I wojt ciągnie dalej.
Dobra, mówi, niech bedzie że kopyta stalo-