Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

we, ogon i grzywa srebne, ale reszta ze złota, tak czy nie? Zgoda, jedźmy dalej. Od kiedy ten koń tam leży?
To wy uważacie, że ten koń tam jest? pytajo sie Domin.
A wy uważacie, że nima? na to wójt.
Tego nie mowie.
No właśnie. A jeśli jest, to od kiedy jest?
A ktoby pamiętał. Zawsze był.
Proszę, zawsze był. A teraz niech mi ktoś powie, ile za takiego złotego konia można by kupić no, cukru?
Nikt nie wie, wojt naciska: no, ile wozów mączki, czubatych wozów, takich jak z drzewem albo z gnojem?
Ktoś zgaduje: Tysiąc!
Więc dokładnie powiedzieć nie moge, on ciągnie, ale wiem, że cukru kupiłoby sie za tego konia na sto lat, i to nie dla jednej chaty, ale dla całych Taplar. I nie tylko cukru, ale i soli i nafty, i smalcu, i kiełbasy, i marmulady, i cukierków. Bo to podobno nie jakiś źrebiaczek, ale duży ładny koń?
Toż krolewski!
No właśnie. W takim razie ja sie pytam: jeśli ten koń taki drogocenny, dlaczego nie zmówicie sie cało wiosko i nie przekopiecie tej góry rydlami? Dlaczego nie odkopujecie tego konia? No? Dlaczego?
Czeka, żeby kto co powiedział. Ale cicho, ni ma co mówić. No bo prawdziwie, trochu dziwne, że nikt tego skarbu nie dostawał!