Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kolorow dostał, chichi usłyszawszy, myśli że z niego śmiejo sie. O co sie rozchodzi, spytał sie raz jeszcze, i śmiechu przybyło. Jak ucichło, Domin pytajo sie głośno, że o to sie rozchodzi czy tu gani sie nas, czy chwali, a jak gani sie to za co?
On aż głowo zakręcił i nuż o tym zacofaniu, co to, że zacofana wioska, to taka dzie głod, smrod i zabobony. To nas ruszyło: Jak wam tu śmierdzi, krzyczo Szymon Kuśtyk zza plecow, to wolna droga, nikt was tu nie zapraszał, nikt nie trzyma!
Aż zaczeli ludzi sykać na Szymona, że za ostro przygadał, toż wielkie urzędniki, obrażo sie, aresztujo i co? Żyli my sobie na uboczu i nikt nic do nas ni miał, nawet podatkow z tego bagna nie płacili. A ten z ręko poczerwieniał na malwe: przepraszam, mowi, jeśli kogo słowem dotknąłem, ale, mowi, w chwili kiedy cały kraj sie zrywa do wielkiej budowy żaden obywatel nie może stać na boku, wylegiwać sie na piecu. Ojczyzna wzywa! Na to Domin:
A co nam do tego!
Jakże to! roskłada ręce urzędnik: A wy kto, nie polak?
Nie.
A kto, niemiec?
Nie.
To może francus?
Nie.
Rusin?
Nie, nie rusin.