Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niech tam sobie graczo na drodze. Kosze coraz bezpieczniej, już oni i droga daleko, kosa nie sierp, prędka. A może już poszli, odczepio sie?
Zatrzymawszy sie poostrzyć nie słysze śpiewania, co to, żniwujo i nie śpiewajo? Oglądam sie i widze że połowa żniwuje nad moim przekosem: gadajo, sprzeczajo sie, machajo rękami. Czemuż to ich tak obeszło! Czy którego ja obraził? Czy któremu zrobił szkode?
Dokosiwszy do dziczki, a rośnie ona w środku płoski między końcem a początkiem, zawracam sie do drogi. Widze że czekajo hurmo. Cóż to, wojna sie szykuje? Ale o co taka wojna? O te sierpy? Czy o kose? Czy o tata? Uczycielko przygadujo, czy kto może nas na bagnie widział, w lesie? Czegoż mnie sie z nimi kłócić, toż my tutaj same swoje, Domin, Dunaj, Kozak, Michał. Same swoje, dzie tu wrogi? Tato w broźnie siedzo biednie, łeb spuściwszy, a wkoło gromada. Ale nikt sie nie odzywa, tylko patrzo. Ja zaczynam kose ostrzyć, staje do nich jakby bokiem żeb plecami nie obrazić, a oczami nie chce świecić, boby oczy mnie wyjedli, z tako złościo, nienawiścio patrzo sie że kose ostrze! Nu to ostrze jak najciszej. Ostrze, ostrze. Aż nie moge!
Jak nie tupne! Nu i czego, krzycze, czego tak sie wyraczyli! Czyż, cholera, ja któremu ukrad co?
Stoje patrze, złość mno trzesie.
Domin głowo pokiwali: Nie choleruj przy żni-