Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Grzegorpioter popatruje, Michał patrzy sie spódełba. I Bartoszki, i Jurczaki, czego psiakrew oni chco, patrzo jakby na bandyte! Czy ja, psiamać, co im ukrad?
Władzio ze Stasio polecieli do drugich dzieciow na jamy, Ziutek, Handzia chowajo konewke i jedzenie w trawe, w cień, ja osiołke wyjmuje i trudno, toż uciekać nie bede, dzwęg, dzwęg zaczynam ostrzyć kose, tato odrazu odwracajo sie: Kaziuk! proszo straszo, Kaziuk nie ostrz! Ja nic, prętko kończe ostrzenie, i przystępuje do żyta. Żegnam sie żeb dobrze szło, żyta nigdy ja nie kosił, ależ tato zalatuje z przodu, stajo w życie, ręce rozpościerajo: Kaziuk, proszo, nie zaczynaj!
I ja prosze: zejdźcie tatu, nie szalejcie.
Ty chcesz mojej śmierci Kaziuk?
Żyjcie sobie ile chcecie, ale zejdźcie! Bo skalecze.
Michał! krzyczo oni i jakby mnie biczem chlasneli, bo psiakrew jękneli na całe pole: Broń ojca, krzyczo, czy ty nie widzisz? Tu jakiś szalony przyszed, chce twojego ojca zarżnąć! O, czai sie, czai sie z koso!
I prawda, zęby ściskam i zamachnąwszy sie koso, patrze czy tato zdążo odskoczyć, ale oni ani drygno! Kose dziobem skręcam w piach, pod samymi ich nogami! Nie czekawszy cap za kołnierz i wynosze tatka z żyta, na droge! Ale widze hurma zbiera sie na drodze, nie żniwujo jeden z drugim tylko do mnie lazo, patrzyć! Michał podlatuje z sierpem, obrońca,