Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Już i pole, i pierwszy ucząstek, Kozaki, Kozakowe gniazdo, płoski wąziutkie za to długie het, pod kurhan. Ale Kozaki nie żno: stojo, postawali, cichno, patrzo. Jakby było co strasznego. Ja podżartowuje trochu czy to kosy nie widzieli i ha ha ha śmieje sie, niby śmieszne to co mówie, ale choroba sam śmieje sie, coś Kozakom nie za śmieszno. Mówie Boże Dopomóż, odburkujo mnie Bógzapłać, ale cicho, aby zbyć. Przestraszone? Obrażone? Tak ich kosa obraziła?
Ale i Dunaje też, ledwo ledwo odburkujo, za to wszystkie swoje oczy na kose, na płachte wytrzeszczajo jak na gryfa!
Litwiny tak samo postawali zadziwione. Boże Dopomóż mowie i pytam sie, co tak stoicie jak nieżywe, uważajcie bo poprzemieniacie sie w figury, ale znowuś nic, żadnego słowa nie słysze, ni złego ni dobrego ani Bógzapłać.
Orele tak samo: do roboty sie plecami obrociwszy mnie oczami jedzo. Tak samo i Mazury. Ale Koleśniki? Panie Boże Wielki Dopomóż mówie głośno, i tyle mam, że Domin głowo kręco, a Dominicha spluwajo w rżysko. A za plecami Handzia cichutko, żeb nie dosłyszeli, prosi mnie, wracajmo sie Kaziuk, ja ze wstydu spale sie, wracajmo póki możno!
Nie jęcz kobieto, mówie, rozzłoszczony że mnie ludzi za nic majo, nawet Bóg zapłać żałujo! A już nasza płoska blisko, tato żąć zaczeli, z pół snopka nażeli, oni jedne sierpem robio, nie oczami. Grzegorycha sie ogląda,