Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gurka do rączki przywiązana, papierem owinięta. Handzia wciska jej koszyk przykryty obrusikiem, cały czas ślozy obcierawszy. A ta nic, uśmiecha sie jeszcze, zimna jak z kamienia. Pocałowała dzieci w czoło, Ziutkowi ręke podała, a kiedy do Handzi przystąpiła, ta rozryczała sie w głos, po dzieciaku chiba mniej płakała. Nawet tato czapko oczy wycierajo: A niech panienka przyjedzie do nas latem, zapraszajo.
Kto wie, może wpadne, tak pod koniec lipca.
Na Anne, mówio tato, bedzie odpust w Turośni. Przyjedzie? Niech przyjedzie!
Przyjedzie! śmieje sie ona i macha palcami. To ja lejce szarpie, ruszamy. Uczycielka jeszcze im ręko pomachuje: rozryczeli sie cało hurmo, wychodzo za nami na droge. Objeżdżamy klon. Ona siedzi przy mnie jak żonka. A wzdłuż płotow widze głowy: baby stojo, męszczyzny, rozniosło sie, że ona odjeżdża. Czekajo.
Dowidzenia panience! krzyczo za nami.
A kiedy przyjedzie?
A niech tam o nas nie zapomni!
Co złego to nie my!
Jaka ładna para!
A niechaj sie pani szczęści!
Boże prowadź!
Niechby na żniwa ostała!
Ona coś im odkrzykuje, to to, to tamto, ręko pomachuje, śmieje sie. Dojeżdżamy do Dunajow, tu zeskakuje z fóry, gibka to ona jest, a w tej sukience to sie, choroba, przegibuje