Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stoje jak zamarznięty! Jak to? Wyjedzie i nic? I po wszystkim? Niby niczego ja nie spodziewał sie od niej, ale jak to: szast prast i nima? Nu a my? A chata bez niej, jak to bedzie! Niby sie z nio nie gadało, ale cały czas, choroba, cały czas jakby sie z nio kłóciło! W chacie jej nie było, a jakby była i to zawsze najważniejsza. I jak to: siądzie sobie na fóre, pojedzie i nigdy jej sie nie zobaczy? Aż mnie żebro zakłuło, co to, jakoś tak jest, jakby coś zginąć miało, przepaść! Coś ważnego!
Wychodze z chaty. Jedź, mówie do Antocha.
Bez niej?
Ale do domu. Ja odwioze.
Abo dasz rade?
Moja rzecz.
Szkoda czasu na gadanie: już woz od Michała ciągne, spodówke, laterki wkładam, wrzucam półkoszki, grochowiny, przykrywam radnem, już i Siwke z chlewa wywodze, prętko czyszcze, raz dwa chomont naciągam, zakładam duge, lejcam: pódjeżdżam pód chate, przywiązuje. I do chaty! Kubek wody, myje sie z ręki nad ceberkiem, z gęby, i do sieni: cholewki naciągam, biere lepszy palcik, lepsze czapke. I na dwor, na woz.
Wychodzo obydwie, za nimi dzieci. To pan? dziwi sie ona, pan mnie odwiezie?
Nie dasz rady, Kazik, po co to tobie? szkoduje Handzia.
Ja nic nie mówie, czekam.
Kłado w półkoszki plecak, torbe, waliske, fi-