Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lece na gumno dużymi krokami, zaglądam do chlewa, prawdziwie: coś czarnego w słomie leży, ale pod płotem co odgradza krowe od kobyły, jakoś tak że, widze, obydwie i krowa i kobyła jego oblizujo! A coż u czorta za dziwo?
Może to źrebie, mówie z proga.
Jakie źrebie, na to żonka, toż kobyła nie była źrebna!
Ale czy żywe? pytam sie i wchodze. Biore małe rękami pod brzuch, wynosze do proga, na widniej. Chwała Bogu, ciele, jakieś małe, marne, ale żywe, ha, ocieliła sie Raba sama, bez niczyjej pomocy! Bywa.
Trzeba nieść do chaty, mówi Handzia, toż ono, chudzinka, skapieje tu z głodu chłodu!
Trzeba, mówie, bierz w chfartuch, nieś, powycieraj, ja do stodoły skocze po słome na pościele.
Ale co sie nie robi! Bierze Handzia cielaka w chfartuch, od proga idzie, a tu do dżwiow napierajo i Raba i Siwka! Że Raba ryczy, to rozumiem, ona krowa. Ale czegoż Siwka rży, gwałtuje, toż ona kobyła! Dżwi zamykam, słysze ryczenie i rżenie! Coż u czorta! Przyglądam sie kobyle: ona łbem kiwa, na mnie napiera, rży, o choroba, a jaki ty masz w tym interes? Czemu ty cielaka oblizywała, słyszał kto, żeb żywina cudzy płod oblizywała?
Zamykam dżwi, snopek biore. A tu już Handzia zaniosszy ciele, wróciła sie doić Mećke.