Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i rosło, nie tatu? A te talerki i widelcy oddaj jej nazad abo wyrzuć. My nie panowie!
Ale czy nie możno było raz sprobować jeść inaczej? żali sie Handzia.
Inaczej? zerwali sie tatko: A co to, czy my parszywe jakie, żeb każde z innego koryta jadło? To krowy muszo mieć każda swoj żłob, bo sie nie dopuszczajo. A toż człowiek nie krowa!
Razem żyjem, razem robim, razem jemy! zakończył ja. A ty Ziutek pamiętaj: koniec ze szkoło!

Znowuś Dunaj kluczke posłał od chaty do chaty, że wieczorem zebranie. Tym razem zebranie miało być z uczycielko, bo przywiozła ze świętow jakieś ważne nowiny, udumała, że ogłosi. Wszystkie gospodarze poszli, ja nie poszed, na złość uczycielce, przejrzał już ja całe szczerość jej na wylot. Ładniutka, milutka, cieniutka, panie Kaźmierzu, pani Haniu, ludziom sie zdaje, że sama dobroć, sama prawda, a ona swoje robi! Po cichu, ale robi. Dziś podsunie w ręce latarke co sie sama pali, jutro talerki, widelczyki, zupe, a pojutrze te maszyny! Czego wy boicie sie elektryczności, mówiła Dominowi, toż bedziecie sobie rodzili sie, żenili, żyli jak żyli, tyle że w chatach bedzie widniej, oczom zdrowiej, rękom lżej. Czego boicie sie szosy? Do miasta bedzie bliżej, łatwiej! Odpowiedzieli jej Domin: a becz-