Strona:Edward Boyé - Sandał skrzydlaty.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A potem symbol imion wyciąłem na korze
I już nigdy, przenigdy więcej nie wcieliłem!

Godzina za godziną schodziła milcząco,
Bojąc się spłoszyć czaru przez słowa zbyt ostre,
Miast kochanki, poranek znalazłem i siostrę
Przedwiośnia, pachnącego gałęzią kwitnącą!

Niech innym huczą młyny na życiową pracę,
Ożywiając zwierciadła wód umarłych pono!
Do naszych pustych młynów trud nie zakołacze
I tęsknot nie przetworzy na mąkę zmieloną.

A nawet między nami, choć żyjem miłością
I siebie tak pragniemy, jak niczego w świecie,
Nie siądą złote pszczoły z bajką o Hymecie,
Aby usta napełnić miodu złocistością!

Drżenie srebrnych osiczyn i brzozy płaczącej,
Lęk cichutko wznoszący twoją pierś dziewczęcą,
I trwoga, ciągła trwoga przed wcieleń obręczą
Naszą miłość ku Psyche powiodła marzącej.

Nie mogę rąk wyciągnąć, ani ust spłomienić.
I tylko jasne mary chwytając w ramiona,
Widzę, sen, co się niechce w rzeczywistość zmienić,
Bo form niedoskonałość jest mu pogardzona.

I pocóż życie uczy prawdy tak okrutnej,
Że w piasku codzienności, krzew uczuć usycha?
Że młodość, pierwsza młodość z prawicy rozrzutnej,
Utraciwszy marzenia pozostaje cicha...

...Bezradnie zadumana nad przepaścią żalu,
Nad wieczną rozbieżnością marzeń i spełnienia,