I to jest genetyczny bajki mej początek,
Szczęśliwość jaknajwyższa, bowiem niewcielona,
Fantazja, co mnie w twoje popchnęła ramiona,
Rozpachnione świeżością w dzień Zielonych Świątek.
Młodziutka, jak godzina w pąkowiu ukryta,
Bezbronna, niedotknięta, cicha i pierzchliwa,
Byłaś cudem, łączącym marzeń mych ogniwa,
Z czarodziejskim rozbrzaskiem dnia, który już świta.
Znalazłem cię w paprotnych gąszczach z seledynu,
Jak sarnę o spojrzeniu otęczonem łzami.
I stanęła milcząca zgoda między nami,
Że będziem żyć bez wcieleń, pracy i bez czynu.
Spryskałem sobie ręce dotykami trawy,
Wchłonąłem zapach świerków, mchu i leśnej kory.
I zostałem przy tobie na fantazję chory,
Jak promień przypadkowo w lasach zabłąkany...
W najgłębszych uroczyskach, kędy jest bezludnie,
Pod baldachim ze świateł i liści dziergany,
Ukryłem nasze szczęście, gdy przyszło południe,
Niosące dla oraczów chleb i pełne dzbany.
A potem miłość moja jęła cię szpiegować,
Podpatrywać i pytać o wskazówki tajne.
I wszystko nam się stało dziwnie niezwyczajne,
I nową wiedzę życia pragnąłem zbudować!
Błękitnym skrzydłem ważek, motylowym pyłem
I pawiooką trawą ubrałem twe łoże,
Strona:Edward Boyé - Sandał skrzydlaty.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.
Fantazja wiosenna