Strona:Edmund Jezierski - Wyspa elektryczna.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To pytanie powtórzył następnie we wszyskich językach, jakiemi władał.
Lecz oni stali nieruchomo, jak dwa posągi, wykute z kamienia.
Najmniejszy ruch nawet nie zdradził krążącego w nich życia. Tylko z otworów maski wyglądały błyszczące oczy, któremi bacznie śledzili każdy ruch obydwóch przyjaciół.
Czekali bardzo długo. Czas dłużył się bezkrańcowo, aż wreszcie tajemnicze wejście rozchyliło się i ukazała się dziwna postać ich opiekuna, który dał znak dozorcom, ażeby poprowadzili ich dalej.
Stanęli przed zasłoną, która rozsunęła się przed nimi, minęli ją i... okrzyk zdumienia i zachwytu wydarł się z ich piersi.
Widok pierwszej sali wywarł na nich wielkie wrażenie, lecz to, co ujrzeli teraz, przewyższało je stokrotnie.
Było to coś nadludzkiego nieomal, coś tak bajecznie pięknego, a zarazem pełnego tajemniczej grozy, że nasi przyjaciele wpili tylko wzrok w widok, jaki mieli przed oczami i stanęli jak wryci.
Znajdowali się znów w ogromnej sali, której strop wsparty był na potężnych słupach, wykutych z jakiegoś błyszczącego kamienia.
Lecz nie to stanowiło największy dziw tej sali. Było nim coś innego. Oto miejsce jednej ze ścian zajmowała wielka płyta szklana, o poza nią widać było buchające płomienie, których olbrzymie języki strzelały do góry, purpurą światła swego zalewając wszystko.
Stanowiły one jedyne oświetlenie. Jedyne, lecz tak potężne, że było widno, jak przy najsilniej-