Strona:Edmund Jezierski - Wyspa elektryczna.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystko to głębokim smutkiem przejmowało obydwóch przyjaciół. Wszak dzieje się to na początku podróży, a co będzie później, gdy zbliżać się zaczną do jej kresu?
Siódmego dnia podróży na niebie gromadzić poczęły się chmury. Wśród załogi zapanował ruch, majtkowie poczęli biegać po pokładzie, wykonywując śpiesznie rozkazy kapitana i starszych oficerów.
Słowo:
— „Burza! — lotem strzały przebiegło z ust do ust, budząc w jednych ciekawość, w innych lęk i grozę.
Na parowcu szykowano się do przyjęcia huraganu, który już od rana zapowiadał barometr.
Na niebie kłębiły się chmury, wiatry potężne wiać poczęły, miotając parowcem, jak wątłą skorupką, wreszcie błyskawica przecięła ciemną oponę chmur i rozległ się trzask gromu.
Tchórzliwsi pasażerowie opuścili pokład, szukając w kajutach schronienia przed szalejącemi żywiołami. Na pokładzie pozostała tylko szczupła garstka odważniejszych, których nie zastraszyła szalejąca burza, a którzy przyglądali się rozpasaniu oceanu z zaciekawieniem i zachwytem.
Widok był naprawdę czarujący, pełen potężnej jakiejś grozy, zdolny w najodważniejszem nawet sercu zbudzić lęk i trwogę.
Obydwaj przyjaciele nie zeszli z pokładu, tak jak wielu innych. Stojąc na nim, trzymali się z całej siły poręczy, chłonąc wzrokiem roztaczający się przed nimi widok, upajając się nim.
A tu grom za gromem walił w spienione fale,