Strona:Edmund Jezierski - Wyspa elektryczna.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Każdy też zabawiał się, jak mógł... Tworzyły się koła i grupy, zależnie od osobistych sympatji i upodobań.
Nasi przyjaciele przez cały czas prawie nierozłącznie przebywali z sobą, wpatrując się w dal morską, gwarząc o przeszłości, wspominając ją lub też rojąc złote sny o przyszłości, księdze zamkniętej, która czekała ich po przebyciu oceanu.
Z bólem też i z żalem patrzyli, gdy czasami z otworu z pod pokładu ukazywała się wychudła, wynędzniała twarz którego z emigrantów, chciwie patrząc na niebo błękitne, na słonko złociste i tęskny wzrok posyłając hen, w dal, gdzie pozostała wioska rodzinna, kościółek biały, wieńcem lip okolony, i cmentarzyk ubogi, lasem krzyżów poznaczony.
Stał tak nieszczęsny emigrant, napawając się obcym mu widokiem. Niedługo jednak trwała ta uciecha. Wnet jak z pod ziemi pojawiał się wygalowany sługus okrętowy, w ostrych słowach spędzał z pokładu, a nieraz i własnoręcznie spychał w czeluście piekła podpokładowego.
A tam, na dole, panowało istne piekło. W dusznej i ciasnej przestrzeni stłoczono kilkaset istot ludzkich, mężczyzn, kobiet i dzieci... Gwar, krzyk kłótnie, płacz dzieci i kobiet mieszały się z sobą ustawicznie, tworząc iście piekielny koncert. A przytem jeszcze, na domiar wszystkiego, rozpoczęły się choroby, które porywały przedewszystkiem dzieci.
Lazaret okrętowy przepełniony był chorymi, z którymi lekarz z trudnością mógł sobie dać radę, a i morze daninę swą z trupków dziecięcych odbierać poczęło.