Strona:Edmund Jezierski - Wyspa elektryczna.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bezludnej i tam rozkoszują się egoistycznie swemi pracami. Dlatego zaś, ażeby świat cały o nich się nie dowiedział, popełniają tysiączne zbrodnie. Czyż to nie potworne?
W czasie słów Wawrzona dr. Wicherski siedział nieruchomo z twarzą, ukrytą w dłoniach.
Chwilę trwało milczenie, wreszcie Wawrzon, położywszy dłoń na ramieniu doktora, znów mówić zaczął:
— Doktorze! Wszak przyznasz słowom moim słuszność? Wszak przyznasz, że towarzystwo i współudział w pracach i czynach ludzi, coprawda genjalnych, lecz mimo to zbrodniarzy, jest zbrodnią, zwłaszcza dla Polaka.
— Co robić jednak? — rzekł doktór zdławionym głosem.
— Co robić? — powtórzył zapytanie Wawrzon — porzucić tę wyspę straszliwą pomimo jej cudów i czarów. Wrócić wraz z nami do kraju, do ojczyzny, gdzie otwiera się szerokie pole do pracy dla każdego. Tam mógłbyś, doktorze, z korzyścią dla społeczeństwa spożytkować swe zdolności. Tam napewno nie potrzebowałbyś dla ochrony swych wynalazków uczestniczyć aż w zbrodni. Posłuchaj mnie i uciekaj stąd... uciekaj!
Podczas słów jego doktór z trwogą rozglądał się wokoło. Gdy z ust Wawrzona padło słowo „uciekaj“ chwycił go za ręce i szeptem rzekł:
— Cicho... cicho! Nie mówcie tego słowa! Tu ściany mają uszy. Całe szczęście, że załoga nie rozumie po polsku, gdyż bylibyśmy już zgubieni.
— Tem lepiej zatem, że nie rozumieją — rzekł Henryk — możemy więc swobodnie rozmawiać.