Strona:Edmund Jezierski - Ludzie elektryczni 02.pdf/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To jakiś ranny Arab opatrywał swą ranę, to jakaś Arabka opłakiwała męża swego lub syna, poległego w walce.
Czesław Halicz i towarzysze jego, skrępowani i pozostający pod strażą, ciekawie i z niepokojem przysłuchiwali się przebiegowi walki.
Widzieli krążące po przestworzach aeroplany i sprawione przez nich zniszczenie, słyszeli ryk przerażenia przykutych do drutów Arabów oraz rechotanie salw karabinowych. Z siły ich tylko wnioskować mogli o wyniku walki.
Serca ich ściskały się boleścią na myśl, że może w oblężonem mieście walczą już ostatkiem sił. Najwięcej bolało ich to, że nie mogą się znaleźć tam, na terenie walki, by przyjąć w niej udział, by wspólnie z innymi piersią swą bronić miasta, które było ich dziełem.
Gorączka ich opanowała, napróżno jednak silili się zobaczyć choć cośkolwiek. Nic a nic widzieć nie mogli, gdyż zasłaniał im widok miasta tłum Arabów, stojących przed nimi.
Dopiero, gdy zmierzch zapadł, gdy ucichło rechotanie salw, z okrzyków powracających z terenu walk Arabów, poznali, że zostali oni pokonani, że miasto się trzyma.
Odetchnęli z ulgą.
A tymczasem groziło im poważne niebezpieczeństwo. Tłum Arabów rozwścieczo-