Strona:Edmund Jezierski - Ludzie elektryczni 02.pdf/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz tymczasem w okolicy spokój i cisza panowały.
Raz tylko Czesław, który udał się na zwiady aeroplanem wzdłuż linji kolejowej, zrujnowanej na znacznej przestrzeni i narazie niezdatnej do użytku, dojrzał kręcące się wśród wzgórz piaszczystych gromadki Arałów, w białe burnusy przyodzianych. Lecz mogła to być zarówno karawana kupiecka, jak i banda rozbójnicza.
Nie zatrzymując się też nad nimi, przemknął dalej, wreszcie zawrócił w powietrzu i podążył w stronę Elektropolisu.
Najbardziej nużące było to, że niewiadomem było, z której strony nieprzyjaciel nadciągnie, z której strony spodziewać należy się ataku.
Czuwano też bacznie, na wszystkie strony wysyłając podjazdy, lecz te zazwyczaj powracały z niczem, nie dostrzegając nigdzie nieprzyjaciela.
Na takiem dręczącem, pełnem naprężenia nerwów oczekiwaniu upłynęło dni parę, gdy wreszcie w południe do pracowni Kazimierza Halicza dopadł jeden z młodych mieszkańców Elektropolisu, i dobijając się do drzwi, wołać począł:
— Idą... idą!...
Kazimierz Halicz porzucił pracę, którą był zajęty, i wybiegł, by przekonać się o prawdzie słów jego.

64