Strona:Edmund Jezierski - Ludzie elektryczni 02.pdf/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszyscy prawie mieszkańcy Elektropolisu zgromadzeni byli na wielkim placu w południowej części miasta, i wzrok utkwiony mieli w wyłaniający się tam na czystem tle nieba obraz.
A widok był to rzeczywiście niezwykły.
Widać tam było olbrzymi tłum ludzki, zbrojny, o dzikim wyglądzie, posuwający się naprzód na wielbłądach, koniach i pieszo.
Nie można było rozróżnić jeszcze ich ubioru i uzbrojenia, lecz zdawało się, że wkrótce, za godzin parę, staną przed miastem i rozpoczną atak.
Na twarzach mieszkańców Elektropolisu odbiła się trwoga. Azaliż zdołają się oprzeć tej przeważającej liczebnie nawale ludzkiej? Czy nie ulegną w walce?
Widok ten trwał około dwóch godzin, i wreszcie, gdy słońce chylić się poczęło ku zachodowi, rozpływać się zaczął, rozwiewać, a wreszcie zniknął całkowicie.
Okrzyk zdumienia wyrwał się prawie ze wszystkich piersi.
Co się stało? co to znaczy? gdzie się podziały te Hordy napastników?
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę Kazimierza Halicza, który stał nieruchomo, uśmiechnięty zagadkowo.
— Co to jest, panie? Czy to cud jaki? — zapytał go wreszcie jeden ze starszych mieszkańców miasta.