Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kał śród téj bujnéj, poplątanéj rośliności; często musieliśmy wołać jeden drugiego po imieniu jak w labiryncie, aby nie stracić się z oczu w téj olbrzymiéj zieleni, w któréj pływaliśmy, zanurzaliśmy się, torując sobie drogę rękami, nogami i głową, z szaloną jakąś radością, niby dzicy ludzie, wracający z niewoli do swych lasów dziewiczych.
Poza tym pasem ogrodów i sadów nie ma już ani drzew, ani domów, ani parków i żywopłotów, ani żadnych znaków świadczących o podziale gruntów. Wzgórza, dolinki zielone, równiny falujące, na których gdzieniegdzie pasie się jakaś trzoda bez pasterza lub cwałuje młody koń, którego nikt nie pilnuje. Pamiętam, iż tylko raz jeden zdarzyło mi się widziéć człowieka uprawiającego ziemię. Był to arab, który poganiał osła i kozę wprzęgniętych do malutkiego, dziwacznego pługa, zrobionego, być może, na wzór tych, których używano przed czterema wiekami; pług ten wykopywał zaledwie dostrzegalną bruzdę w ziemi usianéj kamieniami i porosłéj chwastem.
Kilka osób zapewniało mię uroczyście, że do pługa, jak to na własne oczy widziéć miały, nieraz zaprzęgają osła i kobiétę; co może dać pojęcie o stanie rolnictwa w Marokko i o wielu innych jeszcze rzeczach. Jedyny nawóz, którego tu używają, jest popiół ze słomy palonéj na polach zaraz po żniwie; a jedynym środkiem, który ma zapobiegać zmniejszaniu się żyzności takich gruntów, na których w jednym roku zasiewano zboże, w drugim grykę, jest pozostawienie ich na rok trzeci odłogiem, to jest na pastwisko.