Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ruszali się tylko w takt muzyki, nie zmieniając prawie miejsca, jakimś dziwnym, miarowym, nie dającym się opisać ruchem bioder, któremu towarzyszył uśmiech satyra i wyraz tego bezmyślnego zadowolenia, téj zwierzęcéj rozkoszy, którym się odznacza czarne to plemię. Podczas gdym się przyglądał téj scenie, dwaj chłopcy, z których każdy mógł mieć lat około dwunastu, znajdujący się pośród widzów, dali mi taką próbkę dzikości krwi arabskiéj, że jéj nie zapomnę długo. Nagle, nie wiem już z jakiéj przyczyny, poskoczyli ku sobie, spletli się jakby dwa tygrysy i zaczęli szarpać wzajemnie swoje twarze i szyje zębami i paznokciami z taką wściekłą dzikością, że aż straszno było na nich patrzéć. Zakrwawionych, pokaleczonych malców zaledwo dwu silnych ludzi rozdzielić zdołało, a musiano ich jeszcze przez czas pewien mocno trzymać, aby znowu nie rzucili się na siebie.
Miłośnicy fechtunku pobudzali do śmiéchu. Nie podobna wystawić sobie całego dziwactwa, całéj niedorzeczności téj szkoły a nazywam ją szkołą dlatego, że i w innych miastach Marokko, jak się przekonałem następnie, fechtują się w taki sam sposób. Jakieś ruchy skoczków na linie, susy całkiem niepotrzebne i bezcelowe, wykręcanie się, podrygiwanie i razy, o których spadnięciu oznajmiała już z góry ręka opisująca wielkie koło w powietrzu. Wszystko to odbywało się tak flegmatycznie i z taką powagą, iż zaręczam, że piérwszy lepszy nasz nauczyciel fechtunku mógłby obić porządnie tych czterech zapaśników bez