Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wracając z przechadzki po morskiém wybrzeżu usłyszałem kilka wystrzałów w stronie Soc-di-Barra: natychmiast więc tam pośpieszyłem i, w piérwszéj chwili, nie poznałem tego, tak dobrze znanego mi miejsca. Soc-di-Barra zmieniło się zupełnie. Począwszy od murów miasta aż do wierzchołka wzgórza, na całym tym placu roiło się od ludu; zalegał go tłum arabów, całkiem biały, niezmiernie ożywiony i wielki. Powiedziałem wielki, bo chociaż w istocie wszystkich razem mogło być tu ludzi z jakie trzy tysiące, jednak rozproszeni i ugrupowani byli w taki sposób, że naprawdę, w skutek optycznego złudzenia, wyglądali jak tłum bardzo wielki. Na wszystkich podniesieniach gruntu, niby na krużgankach lub w lożach, siedziały, na sposób wschodni, gromadki kobiet arabskich, nieruchomych jak posągi, zwróconych w stronę dolnéj części placu Soc-di-Barra. Tu. po jednéj stronie tłum rozdzielił się na dwie połowy, zostawiając w środku szeroką wolną przestrzeń, po któréj przelatywał cwałem oddział konnicy, uszykowany w jeden szereg, strzelając ze swych długich strzelb: po drugiéj arabowie i arabki, w większych i mniejszych gromadkach skupiali się do koła opowiadaczy, poskromicieli wężów, ludzi fechtujących się, grających w piłkę, muzykantów, żołniérzy. Na wierzchołku wzgórza, pod wspaniałym namiotem z przodu rozwartym, bielił się olbrzymi zawój wicegubernatora Tangiem, który w swojéj własnéj osobie prezydowal zabawie, siedząc na ziemi w kole innych maurów. Ztamtąd, patrząc w dół po pochyłości, widać było gdzieniegdzie śród tłu-