Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kanibalów, sfinksów, bożyszcz indyjskich, furyj, faunów, szatanów. Wszystkich razem, mogło ich być do cztérechset ludzi. Mniéj niż w pól godziny przeciągnęli wszyscy. Na ostatku szły dwie kobiéty ( bo i kobiéty mogą należéć do bractwa), dwie postacie wyglądające tak, jak gdyby były żywcem pogrzebane i przed chwilą zaledwie opuściły groby, dwa kościotrupy żyjące, obleczone w białą odzież z włosami zasłaniającemi częściowo twarze, z pianą na ustach, z szeroko rozwartemi oczami, z sił opadłe, lecz jeszcze ożywione jakimś ruchem, o którym już nie mogły miéć świadomości, wykrzywiające się konwulsyjnie, krzyczące, padające na ziemię i z wysiłkiem podnoszące się znowu; a pośród nich starzec olbrzymiego wzrostu, postać stuletniego czarnoksiężnika, w długiéj białéj koszuli, który, wyciągając dwoje długich, chudych ramion, na przemiany kładł ręce na głowy to jednéj, to drugiéj kobiety, na znak opieki, i pomagał im podnosić się z ziemi. Za temi trzema upiorami podążał tłum uzbrojonych arabów, kobiét, żebraków, dzieci; i cała ta zgraja, dzika, opętana, cały ten odmęt nędzy ludzkiéj wylał się na plac i zniknął nam z oczu.


∗             ∗

Inném niemniéj ciekawém widowiskiem, które mieliśmy w Tangierze, a które tém silniejsze uczyniło na mnie wrażenie, żem się go wcale nie spodziewał, były uroczystości na pamiątkę urodzin Mahometa.