Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rych w gorączce, pijanych zbrodniarzy, ludzi na śmierć skazanych, którzy usiłowali zagłuszyć w sobie ogarniający ich przestrach, i serce moje ściskało się boleśnie; to wreszcie widziałem tylko zewnętrzną, pełną malowniczéj dzikości stronę tego obrazu i patrzyłem nań, doznając artystycznéj rozkoszy. Ale powoli wewnętrzne znaczenie tego religijnego obrzędu zaczęło oddziaływać na mnie: uczucie, które ten szał wyrażał a którego my wszyscy doświadczamy nieraz, bo jest niém męczarnia ducha, miotającego się pod olbrzymiém ciśnieniem Nieskończoności, zbudziło się we mnie; i, tonąc wzrokiem w tym wierze, bezwiednie niemal szeptałem: Tak, czuję ciebie, siło tajemncza i straszna: pod twoją ręką potężną miotam się bezsilnie; myśl o tobie uciska mnie, bo ani cię pojąć ani ogarnąć nie mogę; serce moje drży, rozum słabnie, widzę całą nicość moją! A oni przeciągali ciągle tam na dole przedemną, jak fala za falą, bladzi, z potarganym włosem, z obłąkanym wzrokiem, wydając błagalne okrzyki wraz z którymi, zdawało się, że ich życie uleci. Jakiś starzec, istny obraz króla Leara, chwiejąc się, wysunął się na przód z szeregów i rzucił się w stronę do muru, chcąc głowę o ten mur roztrzaskać: wstrzymali go towarzysze. Jakiś młodzieniec padł na ziemię bez zmysłów, jak piorunem rażony. Inny, z włosem długim, rozwianym po plecach, z twarzą w dłoniach ukrytą, przeszedł krokiem powolnym, schylony aż do ziemi, jak człowiek od Boga wyklęty. Przechodzili beduini, maurowie, berberowie, murzyni, olbrzymy, mumie, satyry, oblicza świętych, ptaków drapieżnych,