Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

który może się wydobywać z piersi ugodzonjé śmiertelnym ciosem; potem postąpiwszy kilka kroków naprzód, wracali znowu stękając i jęcząc do swego tańca. Wtedy to rozpoczynało się falowanie białych kapturów, szérokich rękawów, warkoczy, czubów, głów pokrytych gęstym włosem rozdzielonym na długie loki poruszające się ustawicznie jak węże. Pomiędzy jednym a drugim szeregiem niektórzy fanatycy w świętym szale, chwiejąc się jak pijani, uderzali się o mury i drzwi domów; inni, jakby w zachwycie, szli powoli, wyprostowani, z twarzą podniesioną, z przymkniętemi oczami. Kilku, tak dalece z sił opadłych, że już sami ani chodzić ani nawet ustać na nogach nie mogli, wlekli towarzysze pod ręce jakby martwe ciała. Zamęt stawał się z każdą chwilą większy, wrzawa coraz bardziéj ogłuszająca. Głowy, kiwając się w tył i naprzód, poruszały się tak gwałtownym ruchem, iż zdawało się prawie niepodobném, aby od niego kręgi szyi nie pękły; krzyki wychodzące z tłumu były zdolne pierś ludzką rozsadzić. Ze wszystkich tych ciał zlanych potém wydobywała się woń ckliwa, nieznośna, podobna do téj, którą czujemy w zwierzyńcu przy klatkach małp i wielkich zwierząt. Od czasu do czasu jedna z tych okropnych, wykrzywionych twarzy podnosiła się w górę na nasz taras i wzrok mój spotykał się z dwojgiem tak strasznych, obłąkanych oczu, żem cofał się mimowoli. Co chwila zmieniały się we mnie wrażenia i uczucia, które wzbudzał ten widok: to wydawał mi się on wielką maskaradą, i śmiać się miałem ochotę; to jakimś szalonym pochodem obłąkanych, cho-