Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

koło; inne, dalsze, podwójny szereg; inne, jeszcze dalsze, drugie koło; następnie, owe piérwsze głowy z koła zmieniały się w srereg, drugie z szeregu w koło i tak szło daléj a daléj na przemiany, jak okiem zajrzéć na całéj ulicy. Ale, muszę wyznać, iż nie jestem nawet zbyt pewny tego co mówię, gdyż bardzo być może, iż w téj gorączkowéj ciekawości, z jaką przyglądałem się pojedynczym osobistościom, porządek ogólny, podług którego cały tłum się poruszał, uszedł mojéj uwagi. Po upływie kilku minut idący na czele świętego pochodu znajdowali się już pod naszym tarasem. Litość, wstręt, przerażenie, oto najpierwsze uczucia, których doznałem na ich widok. Były to dwa szeregi ludzi twarzami ku sobie zwróconych, ubranych w płaszcze i długie białe koszule, trzymających się za ręce, za ramiona lub szyje, którzy szli, w takt o ziemię uderzając nogami, kiwając się, rzucając głową naprzód i w tył, i sprawiając jakiś gwar głuchy, okropny, przerywany okrzykami, wyciem, jękami pełnemi wściekłości i strachu. Goya i konający magnetyzowany Poego mogliby dać jakieś pojęcie o tych postaciach. Były to twarze sine i konwulsyjnie wykrzywione, z oczami rozwartemi szeroko, z ustami pokrytemi pianą; twarze epileptyków albo ludzi trawionych gorączką; jedne rozjaśnione jakimś dziwnym uśmiéchem, inne wykrzywione jakby wskutek okropnego bólu, jeszcze inne ponure i groźne lub blade i nieruchome jak twarze umarłych. Od czasu do czasu, robiąc jedni drugim znak ręką, wydawali razem okrzyk przeraźliwy, rozdzierający, bolesny, podobny do tego,